niedziela, 3 lipca 2016

"Paluszek i główka..." Czyżby na pewno?



Jest takie powiedzonko „Paluszek i główka to szkolna wymówka”. Dzieciaki potrafią znaleźć tysiące powodów, by usprawiedliwić swoją nieobecność w szkole. Pewnie ci, którzy pracują jako nauczyciele lub wychowawcy, mogli by się z nami podzielić najciekawszymi pomysłami.
Ale tutaj jest inaczej. Tutaj dzieciom zdarza się nie przyjść z powodów, które są dla nas nie do pomyślenia. A dla nich są codziennością.
Czerwiec i lipiec to najchłodniejsze miesiące w Zambii. Mamy zimę. W Lusace, która jest położona stosunkowo wysoko (1300 m nad poziomem morza), chłód jest jeszcze dotkliwszy. Temperatura nad ranem czasem nie przekracza 10 stopni. W ciągu dnia termometr zatrzymuje się na kilkunastu kreskach. Do tego wieje zimny wiatr  rozwiewający wszędzie tumany kurzu i piachu. Czasami pokonanie kilkudziesięciu metrów jest wyzwaniem. Czasem wychodząc rano do szkoły zastanawiam się czy nie założyć czapki i rękawiczek…
Któregoś poniedziałku Richard nie przyszedł do szkoły. Zdziwiłam się, gdyż Richard jest raczej z tych sumiennych uczniów, którzy z byle powodu nie opuszczają lekcji. Wiedziałam, że musiał mieć ważny powód, skoro nie przyszedł do szkoły. Zawołałam więc do siebie Kay’a, brata Richarda, który także uczęszcza do tej klasy. Spojrzałam na niego i zapytałam: „Czy Richard jest chory?” Kay zaprzeczył. Zapytałam, dlaczego w takim razie nie przyszedł na lekcje. Kay spojrzał mi w oczy i powiedział: „Bo on nie ma swetra…”  W City of Hope, jak w każdej zambijskiej szkole, dzieci noszą mundurki. Sweter jest jednym z elementów szkolnego uniformu. Niestety, nie wszystkich rodziców stać na to, by go zakupić. Normalnie dzieci się nie przejmują i przychodzą do szkoły w jakichkolwiek bluzach czy swetrach. Jednakże w poniedziałki, podczas porannego apelu, dyrektorka sprawdza, czy wszyscy uczniowie mają na sobie przepisowe stroje.
Kiedy usłyszałam, że Richard nie przyszedł do szkoły z powodu swetra, poczułam się bezradna. Sytuacja powtórzyła się jeszcze z raz czy dwa. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić w tej sytuacji. W kolejny poniedziałek, dzieciaki zaczynały testy i zastanawiałam się czy Richard także je opuści. Kiedy go zobaczyłam w starym i znoszonym szkolnym swetrze, idącego razem z innymi dziećmi do klasy, odetchnęłam z ulgą. Od tej pory Richard codziennie przychodzi do szkoły.
Mathias jest najlepszy z matematyki. Przy tym jest jednym z największych urwisów w klasie. Ale nie da się go nie lubić.
Któregoś dnia nie przyszedł do szkoły. Kiedy sprawdzałam listę i wyczytałam jego imię, dzieciaki chórem odpowiedziały „Nieobecny”. Za bardzo się tym nie przejęłam, bo czasem mu się zdarza nie przyjść do szkoły, postawiłam przy jego nazwisku znaczek ‘X’. który oznacza nieobecność, kontynuowałam sprawdzanie listy. Kiedy skończyłam do mojego biurka poszedł David i tłumaczy mi: Mathias nie przyszedł, bo nie miał butów. Otworzyłam tylko szerzej oczy ze zdumienia, i zaczęłam się zastanawiać, jak to się stało, że wczoraj miał jeszcze buty, a dziś już nie. Być może musiał swoje szkolne buty pożyczyć komuś z rodziny lub znajomych…
Czasem dzieci nie przychodzą do szkoły, bo nie mają pieniędzy na minibusa. Mieszkają w sporej odległości od szkoły, i nie są w stanie pokonać tej odległości na piechotę. Koszt takiego przejazdu do najczęściej 2 Kwacha, czyli na nasze około 70 groszy. Ale często rodzice nie mają nawet tyle.
Są też inne powody nieobecności. Maureen kiedyś nie przychodziła do szkoły przez kilka dni. Zastanawiałam się, czy coś się stało. W końcu, gdy się pojawiła, okazało się, że jej mama trafiła do szpitala, a Maureen musiała się w tym czasie zająć malutką siostrzyczką.
Mam wrażenie, że tutaj choroba jest najrzadszym powodem nieobecności dzieci w szkole. Ale tak naprawdę jestem pełna podziwu dla moich dzieciaków. Że mimo tych wszystkich trudnych sytuacji, przeszkód, jakie w swoim życiu spotykają, jest w nich tak wiele radości i wytrwałości.


I mimo, że już za dwa tygodnie będę musiała się z nimi rozstać, to ich rozbawione, szczęśliwe buzie zostaną na zawsze w moim sercu.

niedziela, 15 maja 2016

Kolejny semestr w City of Hope



W Zambii rok szkolny zaczyna się w styczniu a kończy na początku grudnia i składa się z trzech trymestrów. Po każdym z nich dzieci mają około jednego miesiąca wakacji. Na początku kwietnia zakończyliśmy pierwszy trymestr roku szkolnego 2016.
Mieliśmy z związku z tym sporo pracy. Najpierw przygotowanie egzaminów z każdego przedmiotu, przeprowadzenie ich, a potem sprawdzenie. W ciągu kilku dni sprawdziłam około 500 testów. Każdy sprawdzany test był dla mnie czymś więcej, niż kartką papieru, na której muszę postawić kilka znaczków czerwonym długopisem. Każdy test wiązał się z historią któregoś z moich dzieci. Ich 3 miesięcznej pracy na lekcjach, starań i wysiłku, jaki wkładali w naukę. Z trudem przychodziło mi wpisanie słabszych wyników. Ale też wiele radości sprawiły mi niespodziewanie dobre wyniki niektórych z moich uczniów. Byłam z nich bardzo dumna!
A potem trzeba było wszystkie wyniki powpisywać w odpowiednie tabelki, wypełnić dzienniczki uczniów. Rok szkolny zakończyliśmy Mszą Świętą. Potem jeszcze czułe pożegnania z dziećmi, którym było bardzo przykro, że przez miesiąc nie będą chodzić do szkoły. I tak 8 kwietnia zaczęliśmy wakacje.
Wakacje były czasem dobrym. Z Bożym błogosławieństwem udało nam się zobaczyć trochę tego niezwykłego kontynentu, na którym jesteśmy. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie jeden z 7 cudów świata – Wodospad Wiktorii, który leży na granicy Zambii i Zimbabwe. Nigdy nie sądziłam, że w swoim życiu zobaczę coś tak niesamowitego.
Ale miesiąc minął szybko. W poniedziałek rozpoczęliśmy kolejny trymestr w szkole. To już mój ostatni trymestr, jaki spędzę w City of Hope.  Bardzo się cieszyłam, że znów zobaczę moje dzieci z 4 klasy, bo się za nimi stęskniłam.
Wraz z nowym semestrem przyszły zmiany. Okazało się, że znalazła się wolna sala lekcyjna, tak, że 73 osobowa klasa 4 mogła zostać podzielona na dwie mniej liczne. Gdy usłyszałam tę informację, ucieszyłam się. Wiem, że w mniejszej grupie dzieciakom będzie łatwiej się czegoś nauczyć, a nauczycielka będzie mogła poświęcić każdemu z nich więcej uwagi. Z drugiej strony musiałam wybierać, czy zostanę z moją nauczycielką, czy będę pomagać w drugiej grupie. Było mi przykro, bo wszystkie dzieciaki są mi bliskie. Ale Pan Bóg znalazł rozwiązanie. Zostałam z moją nauczycielką, ale czasem będę pomagać także w tej drugiej grupie i dzięki temu będę miała kontakt z wszystkimi.
Pomaganie w szkole daj mi bardzo wiele radości. Lubię patrzeć jak dzieci się rozwijają, zmieniają. A ja się rozwijam razem z nimi – pogłębiam swoją znajomość angielskiego czy uczę się jak dobrze wychowywać młodych ludzi…   
Mam nadzieję, że moje ostatnie dwa miesiące w City of Hope będą równie niesamowite, jak dotychczasowy czas, który tutaj spędziłam. :)

niedziela, 27 marca 2016

Prawdziwie Wielka Noc



Minione dni – począwszy od Niedzieli Palmowej, poprzez Triduum Paschalne i te Święta Wielkanocne na długo pozostaną w moim sercu. Był to czas trudny – bo pojawiła się tęsknota za domem. Był to czas wielu zaskoczeń.  I w końcu jest to czas ogromnej radości!

Niedziela Palmowa

Procesja w Niedzielę Palmową
Obchody Niedzieli Palmowej trwały ponad 3 godziny. Najpierw mieliśmy procesję z prawdziwymi gałązkami palmowymi, która trwała prawie godzinę. Po drodze mieliśmy czytaną Ewangelię o wjeździe do Jerozolimy. W czasie procesji ludzie śpiewali i radośnie krzyczeli. Mieliśmy też w drodze spotkanie z przedstawicielami któregoś z kościołów protestanckich, którzy się z nami pomodlili.
Potem doszliśmy do  kościoła i mieliśmy Mszę, która trwała ponad 2 godziny. Pasja była śpiewana w języku Nyanja, głównie przez kobiety z chóru.





Wielki Czwartek

Obmycie nóg
Na Mszę Wieczerzy Pańskiej poszliśmy wszyscy do Kaplicy St. Bonaventure College, czyli do Ojców Franciszkanów. Msza była bardzo uroczysta. Głównym celebransem był jedyny biały i chyba najstarszy franciszkanin w całej wspólnocie. Najpiękniejszym dla mnie momentem był moment obmycia stóp. Ojciec zdjął ornat, przepasał się ręcznikiem stanął na środku i po prostu zapytał, kto chce mieć obmyte nogi. Zgłosiło się kilkunastu braci, oczywiście ciemnoskórych. To był bardzo przejmujący widok. Bo wiadomo jak wyglądają stopy po przejściu kilku kroków po afrykańskiej ziemi w sandałach. Ledwo można je doszorować. A on po prostu je obmył. Prawdziwy wyraz służby i pokory.
Po Mszy, która trwała „zaledwie” 2 godziny w ciszy wróciliśmy do City of Hope by spożyć wieczerzę - Seder, przypominającą tę, którą spożywali Izraelici, przed ucieczką z Egiptu. Co prawda, zamiast mięsa baranka była wołowina, zamiast przaśnych chlebów – chiapati – coś co wygląda jak tortilla, a zamiast gorzkich ziół – sałata maczana w wodzie z solą. Wszystko spożywaliśmy w odpowiedniej kolejności, zgodnie z rytuałem. To było niezwykłe przeżycie.
Po wieczerzy mieliśmy Adorację Najświętszego Sakramentu. Potem w ciszy rozeszliśmy się by rozważać wydarzenia Wielkiego Czwartku.


Wielki Piątek

Droga Krzyżowa
Wielki Piątek rozpoczęłyśmy do Drogi Krzyżowej, na którą znów wybrałyśmy się do Franciszkanów. Myślałam, że będzie to normalna Droga Krzyżowa. Okazało się jednak, że w jej trakcie będą odgrywane wydarzenia z drogi Pana Jezusa na Golgotę. Bracia włożyli całe serce w to, by pomóc nam jeszcze głębiej przeżywać tajemnicę Męki Jezusa. W momencie śmierci Pana Jezusa łzy zakręciły się w moich oczach. Bo On oddał życie bym ja mogła żyć.

Droga Krzyżowa



Płaczki
Po południu poszłyśmy na Liturgię Męki Pańskiej. Miała się zacząć o 15:00, ale było „małe” opóźnienie więc zaczęliśmy o 15:40. Liturgia była odprawiania po części w języku angielskim, nyanja i bemba. Sama Męka Pana Jezusa była śpiewana po Nyanja. Zaskakujące dla mnie było, że podobnie jak w Niedzielę Palmową, jedynym mężczyzną wśród śpiewających był diakon, śpiewający kwestie Jezusa. W mojej parafii było by nie do pomyślenia, by kobiety śpiewały Mękę Pańską.

Pocieszanie Maryji

Ale jeszcze większym szokiem było, gdy w momencie kiedy były czytany fragment o śmierci Pana Jezusa, do kościoła weszła grupa ludzi z plemienia Ngoni, by odegrać tradycyjne rytuały żałobne. Byłyśmy zdumione tym, co ujrzałyśmy. Śpiewali oni bardzo przejmujące pieśni. Kobiety ubrane były całkiem na czarno, mężczyźni mieli przepaski ze skór zwierzęcych, a wokół kostek mieli przewiązane dzwoneczki. Najpierw kobiety szły normalnie, potem na klęczkach a na samym końcu się czołgały. Wraz z Maryją, przeżywały ból po śmierci Jezusa. Po kilkunastu minutach wyszli ze świątyni, a śpiewanie Męki Pańskiej było kontynuowane. Z Kasią byłyśmy zupełnie zaskoczone tym, co zobaczyłyśmy. Potem już tradycyjne Modlitwa Powszechna i adoracja Krzyża. Cała liturgia trwała około 4 godzin.


Wielka Sobota

Poświęcenie ognia
W Wielką Sobotę poszliśmy wieczorem na Wigilię Paschalną. Gdy weszłam do kościoła zaskoczył mnie wystrój. Ani jednego obrusu, krzyż zasłonięty fioletowym materiałem, zero kwiatów. No ale jak to się mówi: ‘co kraj to obyczaj…’
Zaczęło się tradycyjne od poświęcenia ognia i zapalenia Paschału. Potem każdy z nas zapalił swoją świeczkę. A następnie kolejne zaskoczenie – Orędzie Wielkanocne (Exsultet) śpiewany w Nyanja przez kobietę. Dopiero mniej więcej od połowy zaczął śpiewać diakon.



Strojenie kościoła w trakcie Mszy Świętej
Potem osiem czytań. W zupełniej ciemności, bo ksiądz kazał zgasić wszystkie świeczki – palił się tylko Paschał. Niektóre czytane po angielsku, niektóre w Nyanja. Miałyśmy z Kasią książeczkę z czytaniami po polsku. Było ciemno, więc ratowałyśmy się światłem, jakie można uzyskać z wyświetlacza aparatu.
W momencie, kiedy się śpiewa ‘Chwała na wysokości Bogu’ chór zaczął radośnie śpiewać i tańczyć, a wiele osób nagle rozbiegło się po całym kościele. Okazało się, że to jest  właśnie czas na dekorowanie świątyni. Pojawiły się kobiety z obrusami, drabina, by zdjąć materiał z krzyża i powiesić banery, kwiaty do przystrojenia ołtarza. Całe to zamieszanie było dla mnie bardzo niespodziewane, ale miało też w sobie coś radosnego.
Chrzest


Potem liturgia potoczyła się dalej. Pięcioro dorosłych katechumenów przyjęło chrzest, potem sakrament bierzmowania. W tym dniu przyjęli także Pierwszą Komunię Świętą. Cała liturgia pełna była radosnych śpiewów i tańca. Skończyła się tuż przed północą. Pierwszy raz byłam na Wigilii Paschalnej, która trwała prawie 5 godzin.








Niedziela Wielkanocna

Mszę Wielkanocną mieliśmy wyjątkowo nie o 7:30 jak w każdą niedzielę, lecz  o 8:00. Skończyła się koło 10:30. Była radosna i uroczysta, ale widać było po parafianach, że noc była krótka.
A potem najradośniejszy wielkanocny obiad, jaki kiedykolwiek przeżyłam. Jedzenie było pyszne, każdy dostał także babeczkę i lody truskawkowe. A na końcu każdy z nas otrzymał prezent.
Dziewczyny wzięły bębny i zaczęły śpiewać pieśni wielkanocne, a siostry zaczęły tańczyć. Do nich przyłączyły się dziewczyny i reszta obecnych na obiedzie osób, łącznie z nami. :)

 CHRYSTUS ZMARTWYCHWSTAŁ! PRAWDZIWIE ZMARTWYCHWSTAŁ! ALLELUJA!

piątek, 18 marca 2016

Siedemdziesiąt trzy Dary



Wyobraźcie sobie salę lekcyjną. Taką zwykłą, w której się uczyliście w szkole. Wyobraźcie sobie, że jest w niej 25 ławek szkolnych. A w każdej z nich troje rozbrykanych czwartoklasistów, o skórze w różnych odcieniach brązu. To jest rzeczywistość, którą zastaję każdego dnia, kiedy o 7:30 przekraczam próg szkoły.
Moja klasa 4 jest najliczniejszą klasą w całej szkole. Uczęszcza do niej 73 młodych Zambijczyków i Zambijek w wieku od 7 do 19 lat. Czasem ogarnięcie tego żywiołu graniczy z cudem. Trudno jest im usiedzieć w miejscu. Ciągle się kręcą po klasie, pożyczając długopisy, zaczepiając kolegów, lub skarżąc mi lub nauczycielce, że ktoś nie ma zeszytu, a ktoś inny zajmuje za dużo miejsca w ławce. 

Czasami przyprawiają mnie i nauczycielkę o ból głowy. Poziom hałasu, który są w stanie wytworzyć, na pewno przekracza wszelkie dopuszczalne normy. Czasem z niecierpliwością zerkam na zegarek, w nadziei, że czas w jakiś cudowny czas przyśpieszył i jest już koniec zajęć. Ale prawda jest taka, że te dzieciaki skradły kawał mojego serca.
Na przykład Michael, który czasem podchodzi do mojego biurka tylko po to, by mi powiedzieć, że ładnie wyglądam. Albo Bright, który szeroko się uśmiecha, gdy prawidłowo rozwiąże wszystkie zadania z matematyki. Lub Anastazia, która dzieli się ze mną pomarańczami. Delphine, która, kiedy tylko ma okazję, przytula się do mnie lub łapie mnie za rękę. A nawet Moses, który w każdej wolnej chwili, zamiast przepisywać zadanie z tablicy, rysuje postacie z komiksów i całkiem nieźle mu to wychodzi.
Moje dzieciaki mają często za małe buty. Albo takie, których podeszwa jest tak schodzona, że można prawie przez nią oglądać świat. Czasem przychodzą w dwóch różnych skarpetkach. A czasem ich skarpetki to jedna wielka dziura. Mundurki wielokrotnie łatane, nierzadko poplamione atramentem z długopisów. Za małe.
Płaczą, gdy zgubią ołówek, który kosztuje 1 Kwacha (około 35 groszy), bo rodzice zrobią im o to wielką awanturę. Często gdy wyciągam rękę, żeby je pogłaskać po głowie, odruchowo robią unik, bo boją się, że je uderzę. Pewnie wiele razy w życiu oberwali w głowę…
Ale moje dzieci są szczęśliwe. Ich brązowe buzie rozświetlają piękne, szerokie uśmiechy. Do zabawy nie potrzebują dziesiątek zabawek. Ostatnio robią sobie z papieru telefony i udają, że przez nie rozmawiają. Są bardzo kreatywne . Z butelki po mleku i kilku nakrętek są w stanie zrobić samochód.
Czasami chodzę po klasie, zaglądając im do zeszytów, obserwując jak ze skupieniem rozwiązują zadania. Z zainteresowaniem patrzę, co robią w wolnych chwilach pomiędzy lekcjami. Sprawdzając ich zeszyty i testy bardzo im kibicuję. Cieszę się z nimi, kiedy rezultaty są dobre. Staram się pocieszyć i zmotywować do pracy, gdy coś im nie wychodzi.
Niestety udało się uchwycić tylko część z moich rozrabiaków.
Lubię patrzeć jak jedzą. Bo zawsze jedzą razem, dzieląc się ze sobą tym, co mają. Szczególnie ciekawa jest sytuacja, gdy ktoś ma ciastka. Już po chwili otacza go grupka kolegów, wyciągających ręce, by dostać chociaż kilka okruszków. I faktycznie wtedy każde ciastko jest dzielone na wiele mniejszych części tak, by każdy coś dostał. A co jest dla mnie najbardziej niezwykłe, to to, że potrafią dzielić się tym, co mają najlepsze nawet z kolegą, który im przed chwilą bardzo dokuczał. Nie są pamiętliwi.
Moje dzieci ciągle mnie zaskakują. Swoją prostotą i otwartością. Tym, że potrafią  się cieszyć z bardzo niewielkich rzeczy. Przy nich ciągle się uczę jeszcze bardziej cieszyć się życiem. Bo życie jest przecież cudem A każde z tych 73 dzieci jest dla mnie niepowtarzalnym darem od Pana Boga.
Czasem stoję klasie i patrząc na nich uświadamiam sobie, że jestem szczęśliwa, że są oni częścią mojego misyjnego życia.