środa, 28 października 2015

Czy jesteś gotowy na śmierć?

     Czy jestem gotowa na śmierć? To pytanie od kilku dni często do mnie powraca. W City of Hope co chwilę słyszymy o tym, że komuś umarł ktoś bliski. Jednej z sióstr zupełnie niespodziewanie umarła mama, drugiej siostra, kolejnej znów siostra, komuś mąż, bratanek…
     I za każdym razem, kiedy s. Maria dzieliła się z nami tymi przykrymi wiadomościami, mówiła do dziewczyn: Pamiętajcie, nigdy nie wiadomo, kto kiedy umrze. Więc trzeba być zawsze gotowym. Pomyślałam sobie, że brzmi to dziwnie, gdy takie słowa kierowane są do grupy nastoletnich dziewczyn. Przecież one są takie młode. Przecież one dopiero tak naprawdę rozpoczynają swoje życie. Ale śmierć może przyjść w każdym momencie.
     W Zambii, pewnie z powodu niskiego poziomu higieny, słabo rozwiniętej opieki medycznej, ubóstwa, śmierć jest czymś bardziej powszechnym niż w Polsce. Często dotyka ludzi, którzy z naszego punktu widzenia są jeszcze za młodzi by umrzeć. Ale ktoś mądry powiedział, że jeśli się urodziłeś to jesteś wystarczająco stary by umrzeć.
     I tak pytam samą siebie: Czy jestem gotowa na śmierć? Czy żyję tak, by w każdym momencie być gotową na spotkanie z Panem, czy nie odkładam nawrócenia, zmiany w swoim życiu na później, kiedy będę miała więcej czasu, kiedy będzie mi się bardziej chciało? Bo przecież nigdy nie wiem, kiedy Pan nas wezwie do Siebie.
     W tym momencie przypomina mi się historia, chyba św. Dominika Savio. Ktoś zapytał kilku chłopców grających w piłkę co by zrobili, gdyby dowiedzieli się, że dziś umrą. Jeden odpowiedział, że pogodziłby się z rodziną i przyjaciółmi, drugi że by się wyspowiadał. A św. Dominik odpowiedział, że grałby dalej. Jego odpowiedź świadczy o tym, że żył tak, by w każdym momencie być przygotowanym na śmierć… A co ja bym odpowiedziała?

sobota, 17 października 2015

Podróże raczej małe niż duże


W Zambii wszystko jest dziwne, inne. W sumie takie niezwykłe.
W Lusace komunikację miejską tworzą małe busiki, które w Polsce pewnie mogły by przewieźć na raz jakieś 9 osób. Nie w Zambii. Tutaj pojemność takiego busa zwiększa się do 15-17 osób, nie licząc dzieci, siedzących rodzicom na kolanach.
Takie busy nie mają żadnego rozkładu jazdy, a o kierunek, w którym jadą, musisz spytać kierowcę lub tzw. konduktora. Ale nie. W sumie nie musisz pytać. Oni sami, stojąc przy busach, zaczepiają przechodniów, pytając dokąd chcą jechać. Niektórzy z nich, widząc nas, już z daleka krzyczą: „City of Hope?”
Najtrudniejszym dla mnie momentem, a raczej niezłą szkołą cierpliwości, jest oczekiwanie na odjazd takiego autobusu. Bo to nie jest tak, jak u nas – wybija godzina odjazdu i autobus rusza. Nie. Tutaj trzeba czekać aż busik będzie pełny. Często siedzimy ściśnięte bardziej niż sardynki w puszce. I to bardzo gorącej puszce. I czekamy na kolejnych pasażerów. Czasem czekamy kilkadziesiąt minut. Dla zabicia czasu odliczam ilu jeszcze pasażerów nam potrzeba, by odjechać. Niekiedy to czekanie trwa tak długo, że już szybciej byłoby iść na piechotę. W międzyczasie do oczekującego na odjazd „autobusu” podchodzą ludzie, którzy próbują nam sprzedać wodę, chipsy, męski T-shirt, czy coś, czego nie jesteśmy nawet wstanie zdefiniować. A jak jeszcze zobaczą nas – muzungu (białych ludzi) – to nie ma zmiłuj. Zwykle zapominają o tym, że mają coś do sprzedania. Zamiast tego zaczepiają nas, wypytują o imię, zasypują komplementami, albo tak po prostu proponują od razu małżeństwo.
Poza tym zdarza się, że jadąc takim autobusem, można zostać zaatakowanym przez kurczaka, biegającego po podłodze.
Albo…
Piątkowe popołudnie jest dla nas zawsze czasem na robienie zakupów na cały tydzień.  Więc jak zwykle w ostatni wybrałyśmy się do pobliskiej galerii handlowej (tak, w Zambii są centra handlowe) - Makeni Mall. Pobliska – czyli około 45 minut piechotą od City of Hope. Zrobiłyśmy szybkie zakupy i wracamy. Miałyśmy dosyć ciężko, więc zdecydowałyśmy, że skorzystamy z usług komunikacji miejskiej. Kierowca twierdził, że jak wsiądziemy, to do odjazdu będzie brakować 3 osób. Jednak chyba był słaby z matematyki, bo na pierwszy rzut oka było widać że brakuje jakieś 3 razy tyle. No ale cóż. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać. I w pewnym momencie do busika wsiadły dwie kobiety wraz z trojgiem dzieci. Każda z nich miała po jednym dziecku na kolanach. No ale co zrobić z trzecim dzieckiem, około 5-6 letnią dziewczynką? Kierowca rozejrzał się po busie i oświadczył, że dziewczynka usiądzie mi na kolanach. Nawet nie spytał mnie o zdanie. I już chwilę potem trzymałam na kolanach śliczną dziewczynkę, która miała na głowie całą masę małych warkoczyków. Istotka ta nie czuła się całą sytuacją jakoś bardzo skrępowana. Jedynie przez chwilę bacznie mi się przyglądała, po czym zaczęła głośno liczyć na palcach: one, two, three... Po chwili przyłączyłam się do niej i wspólnie doliczyłyśmy do stu… W końcu ruszyliśmy. Dziewczynka całą drogę do naszego przystanku umilała mi swoim śpiewem. Niestety nawet nie wiem jak miała na imię.
Ale wysiadając z busa przypomniałam sobie, że ledwie dzień wcześniej myślałam o tym, że tęsknię za moimi małymi bratankami i siostrzeńcem i chętnie wzięłabym ich na kolana… a w zamian za to dostałam małą zambijską dziewczynkę.

czwartek, 8 października 2015

Boża szkoła


           Dni w City of Hope pędzą jak szalone. Aż trudno uwierzyć, że to już miesiąc odkąd opuściłyśmy nasz dom, kraj i ruszyłyśmy w nieznane.
Teraz to nieznane jest już bardziej znane. Już znam imiona moich 53 dzieci z 3-klasy, już wiem jak poradzić sobie z mrówkami, które wpraszają się na kolację do naszej kuchni,  już wiem, pod którym drzewem mogę znaleźć dojrzałe awokado. Ale każdego dnia dostaję tutaj kolejne lekcje, by nauczyć się czegoś nowego. Misje w Zambii to niezła szkoła. Szefem tutaj jest Pan Bóg. To On wie i decyduje, kiedy jaka lekcja jest potrzebna i kto ma być moim nauczycielem.

Lekcja modlitwy

Mary. Szalona dziewczyna z Grade 8. Zawsze roześmiana, otwarta, przyjazna.  Śpiewa w szkolnym chórze, a w wolnym czasie robi zambijskie szaliki na drutach. Od poniedziałku do czwartku spędzamy razem półtorej godziny w czasie study time. Na początku zajęć inne dziewczyny schodzą się, szukają swoich zeszytów, rozmawiają, śmieją się. Ale nie Mary. Ona w skupieniu czyni znak krzyża i dłuższą chwilę modli się, zanim zacznie naukę. A ja patrzę na nią zawstydzona, ale także z wielkim podziwem. Bo ja sama bym o tym nie pomyślała.

Lekcja dzielenia się

Rozdajemy z Kaśką ryż na przerwie. Podchodzi do nas dwóch chłopców z małym plastikowym pudełkiem. Nakładamy im porcję ryżu i patrzymy jak odchodzą z tym swoim ‘skarbem’. Uważają, żeby żadne ziarenko ryżu nie spadło na ziemię. Potem siadają na betonowej podmurówce małego, okrągłego domku i wspólnie zjadają być może jedyny posiłek w ciągu dnia. Nie możemy się na nich napatrzeć. Nawet nie zdają sobie sprawy, że ich obserwujemy. Zrobili w moim sercu niezłe zamieszanie.

Lekcja ‘nie oceniaj pochopnie’

Florence. Około 10-11 letnia dziewczynka, która na stałe zamieszkuje City of Hope. Jest też uczennicą mojej 3 klasy. Na początku bardzo irytowała mnie swoim zachowaniem – zawsze przeszkadzała na lekcjach, chodziła po klasie zaczepiała innych i biła się z kolegami. Była po prostu nieznośna. Któregoś dnia, kiedy nauczycielka zostawiła mnie sam na sam z 50 dzieci, wzięłam Florence do tablicy. Okazało się, że nie umie ona czytać, a liczenie też nie szło jej zbyt dobrze. Zaczęłam zastanawiać się o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego jest w niej tyle złości… I pewnego dnia wszystko się stało jasne: kiedy Florence przyszła na świat, jej mama zmarła podczas porodu. I jej najbliżsi się jej wyparli, obwiniając ją za tę tragedię. Teraz już rozumiem skąd to jej buntownicze nastawienie do całego świata. I teraz już zupełnie inaczej patrzę na Florence. Moją Florence.

Lekcja robienia na drutach

A na koniec coś co zaskoczyło mnie najbardziej. Zawsze chciałam umieć robić na drutach.  Niestety w Polsce do tej pory nie miałam okazji się tego nauczyć. Ale nigdy, przenigdy nie pomyślałabym, że w Zambii, w tym gorącym kraju, zdobędę tę umiejętność i że moją nauczycielką będzie kilkunastoletnia Edith. Musiała być bardzo cierpliwa, bo nie jestem zbyt pojętnym uczniem. Ciągle coś plątałam. A ona raz po raz mnie poprawiała, którędy powinnam przekładać włóczkę. I w końcu moje marzenie się spełniło. Umiem robić na drutach! Może mój sprzęt nie jest zbyt profesjonalny – mam dwa zwykłe druty znalezione przez dzieciaki w drodze do szkoły. Może potrzebuję jeszcze trochę poćwiczyć. Ale jak wiadomo – trening czyni mistrza.

 Pan Bóg ma naprawdę szalone pomysły. I On jest najlepszym Nauczycielem.