piątek, 18 marca 2016

Siedemdziesiąt trzy Dary



Wyobraźcie sobie salę lekcyjną. Taką zwykłą, w której się uczyliście w szkole. Wyobraźcie sobie, że jest w niej 25 ławek szkolnych. A w każdej z nich troje rozbrykanych czwartoklasistów, o skórze w różnych odcieniach brązu. To jest rzeczywistość, którą zastaję każdego dnia, kiedy o 7:30 przekraczam próg szkoły.
Moja klasa 4 jest najliczniejszą klasą w całej szkole. Uczęszcza do niej 73 młodych Zambijczyków i Zambijek w wieku od 7 do 19 lat. Czasem ogarnięcie tego żywiołu graniczy z cudem. Trudno jest im usiedzieć w miejscu. Ciągle się kręcą po klasie, pożyczając długopisy, zaczepiając kolegów, lub skarżąc mi lub nauczycielce, że ktoś nie ma zeszytu, a ktoś inny zajmuje za dużo miejsca w ławce. 

Czasami przyprawiają mnie i nauczycielkę o ból głowy. Poziom hałasu, który są w stanie wytworzyć, na pewno przekracza wszelkie dopuszczalne normy. Czasem z niecierpliwością zerkam na zegarek, w nadziei, że czas w jakiś cudowny czas przyśpieszył i jest już koniec zajęć. Ale prawda jest taka, że te dzieciaki skradły kawał mojego serca.
Na przykład Michael, który czasem podchodzi do mojego biurka tylko po to, by mi powiedzieć, że ładnie wyglądam. Albo Bright, który szeroko się uśmiecha, gdy prawidłowo rozwiąże wszystkie zadania z matematyki. Lub Anastazia, która dzieli się ze mną pomarańczami. Delphine, która, kiedy tylko ma okazję, przytula się do mnie lub łapie mnie za rękę. A nawet Moses, który w każdej wolnej chwili, zamiast przepisywać zadanie z tablicy, rysuje postacie z komiksów i całkiem nieźle mu to wychodzi.
Moje dzieciaki mają często za małe buty. Albo takie, których podeszwa jest tak schodzona, że można prawie przez nią oglądać świat. Czasem przychodzą w dwóch różnych skarpetkach. A czasem ich skarpetki to jedna wielka dziura. Mundurki wielokrotnie łatane, nierzadko poplamione atramentem z długopisów. Za małe.
Płaczą, gdy zgubią ołówek, który kosztuje 1 Kwacha (około 35 groszy), bo rodzice zrobią im o to wielką awanturę. Często gdy wyciągam rękę, żeby je pogłaskać po głowie, odruchowo robią unik, bo boją się, że je uderzę. Pewnie wiele razy w życiu oberwali w głowę…
Ale moje dzieci są szczęśliwe. Ich brązowe buzie rozświetlają piękne, szerokie uśmiechy. Do zabawy nie potrzebują dziesiątek zabawek. Ostatnio robią sobie z papieru telefony i udają, że przez nie rozmawiają. Są bardzo kreatywne . Z butelki po mleku i kilku nakrętek są w stanie zrobić samochód.
Czasami chodzę po klasie, zaglądając im do zeszytów, obserwując jak ze skupieniem rozwiązują zadania. Z zainteresowaniem patrzę, co robią w wolnych chwilach pomiędzy lekcjami. Sprawdzając ich zeszyty i testy bardzo im kibicuję. Cieszę się z nimi, kiedy rezultaty są dobre. Staram się pocieszyć i zmotywować do pracy, gdy coś im nie wychodzi.
Niestety udało się uchwycić tylko część z moich rozrabiaków.
Lubię patrzeć jak jedzą. Bo zawsze jedzą razem, dzieląc się ze sobą tym, co mają. Szczególnie ciekawa jest sytuacja, gdy ktoś ma ciastka. Już po chwili otacza go grupka kolegów, wyciągających ręce, by dostać chociaż kilka okruszków. I faktycznie wtedy każde ciastko jest dzielone na wiele mniejszych części tak, by każdy coś dostał. A co jest dla mnie najbardziej niezwykłe, to to, że potrafią dzielić się tym, co mają najlepsze nawet z kolegą, który im przed chwilą bardzo dokuczał. Nie są pamiętliwi.
Moje dzieci ciągle mnie zaskakują. Swoją prostotą i otwartością. Tym, że potrafią  się cieszyć z bardzo niewielkich rzeczy. Przy nich ciągle się uczę jeszcze bardziej cieszyć się życiem. Bo życie jest przecież cudem A każde z tych 73 dzieci jest dla mnie niepowtarzalnym darem od Pana Boga.
Czasem stoję klasie i patrząc na nich uświadamiam sobie, że jestem szczęśliwa, że są oni częścią mojego misyjnego życia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz