sobota, 14 listopada 2015

Pełen etat?!


Wpadłam do  klasy prawie na ostatnią chwilę. Szybkie spojrzenie na dzieciaki – są. Rozglądam się w poszukiwaniu nauczycielki. Nigdzie jej nie widzę. Nie ma jej. Jak to jej nie ma?! – przebiega szybko przez moją głowę. W sercu tli się jeszcze nadzieja – może się spóźni. Po kilku minutach zaczynam wątpić. Idę więc do nauczycielki z Grade 2 i pytam o moją nauczycielkę. W odpowiedzi słyszę: Madame dziś nie przyjdzie. Pojechała do kliniki na badania. Zdarzało się już wcześniej, że jej nie było, ale zwykle dostawałam jakieś wsparcie.
Czuję, że zaczynam panikować. W całej szkole wszyscy chodzą na palcach, bo Grade 9 pisze końcowe egzaminy, a ja mam zostać sam na sam z 50 małych łobuzów, które zupełnie nie uważają za stosowne by mnie słuchać. Jak mam ich ogarnąć, by nie rozniosły szkoły, a przede wszystkim nie przeszkadzały starszym kolegom, którzy piszą tak ważne dla nich egzaminy. To nie jest najlepszy dzień w moim życiu…
Wracam do klasy i zastanawiam się co teraz. Zwykle tylko sprawdzam zeszyty i pomagam mniej zdolnym uczniom, ale od uczenia jest nauczycielka, nie ja. Patrzę na plan lekcji. Czas na matematykę. Hmm… ostatnio były ułamki. Chyba warto trochę je trochę z dzieciakami poćwiczyć. Zaglądam do podręcznika. Prawie nic w nim nie ma, większość zadań przerobiona. No cóż. Teraz czas na moją kreatywność. Na poczekaniu wymyślam kilka przykładów i zapisuje je na tablicy. Próbuje uciszyć tych rozbieganych i hałaśliwych małych ludzi. Udało się. Mam 20 sekund na wyjaśnienie, o co chodzi w zadaniu. Po tym czasie hałas w klasie wraca do poprzedniego poziomu. Więc szybko tłumaczę im, jak najprościej rozwiązać zadanie. Potem siadam, oczekując na zeszyty do sprawdzenia. Pierwszy skończył Kay. Wszystko dobrze. Ale tego można się było spodziewać. Potem pojawia się coraz więcej zeszytów. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nawet Mumbi, Pasina i  Juliet mają wszystko dobrze. Mimowolnie się uśmiecham. Nie spodziewałam się, że tak dobrze im pójdzie. W międzyczasie przychodzi jedna z nauczycielek, która powinna mi pomagać. Patrzy na mnie, pyta czy wszystko OK i znika za drzwiami… Znów jestem sama.
Patrzę na plan – czas na angielski. Zastanawiam się co mam zrobić. Wiem, że oni w większości znają angielski lepiej ode mnie, a ja mam ich uczyć… to jest dopiero wyzwanie. I  lekcja pokory. Znów przeglądam podręczniki i czuję, że jestem w kropce. Wtedy przypomina mi się, że mogę poćwiczyć z nimi rzeczy, które już niebawem będą mieli na końcowo rocznym egzaminie. Chwila współpracy ze słownikiem i biorę się do roboty. Na tablicy pojawia się zadanie z angielskiego. Znów na chwilę zjawia się Mrs. Chansa, więc pytam czy nie zrobiłam przypadkiem jakiegoś błędu. Nie chciałabym im namieszać w głowie. Mówi, że wszystko jest dobrze. Jestem z siebie dumna.
W międzyczasie podchodzi do mnie Nambulelo ze swoim zeszytem i mówi, że ktoś jej narysował na okładce brzydkie rzeczy. Patrzę na zeszyt i ciężko mi uwierzyć, że mam do czynienia z 8-9 latkami. Zastanawiam się, co powinnam zrobić. Czuję się odpowiedzialna za te małe istoty i chcę by wyrośli na dobrych ludzi... Bijąc się z myślami, odmawiam z nimi modlitwę przed posiłkiem i wypuszczam ich na przerwę. Mam chwilę na przemyślenie sytuacji. W końcu decyduję się pójść po radę do siostry dyrektor. Siostra mówi, że mam przyprowadzić właścicielkę zeszytu oraz twórcę rysunku. Problem jest taki, że nikt nie chce się przyznać do tego „dzieła”. Ale jest dwóch podejrzanych. Łapię ich za ręce i prowadzę do gabinetu dyrektorki. Mam trochę wyrzuty sumienia, że będą mieli jakieś nieprzyjemności, ale wiem, że to dla ich dobra.
Wracam do klasy. Szukam w podręczniku do S.D.S (Social and Development Studies), czegoś, czym mogłabym zająć moich rozrabiaków. Wtedy w drzwiach staje Rosemary – dziewczyna, która kilkanaście dni temu ukończyła naukę w Grade 12. Została przysłana do pomocy. Pomaga mi uciszyć dzieciaki, a dodatkowo przejmuje czerwony długopis i zaczyna sprawdzać zeszyty. Jest moim wybawieniem. Ja mogę się skupić na przygotowaniu się do zajęć z Science. Przeglądam szafkę w storeroom’ie w poszukiwaniu natchnienia. Znajduję stary podręcznik od Science, a w nim całkiem przydatne zadania. Zrobię powtórzenie wiadomości przed egzaminem. Co jakiś czas do klasy zagląda Mrs. Chansa, by sprawdzić jak sobie radzimy. Potem usiadła w jednej z ławek i siedzi tam już do końca zajęć. Czuję się trochę niepewnie, wiedząc, że jestem obserwowana przez wykwalifikowaną nauczycielkę. Ale dalej walczę z Science. Dzieci co jakiś czas podchodzą by im przeczytać zadanie z tablicy, bo mają problem z rozczytaniem mojego pisma. Część z nich po prostu nie umie czytać…
W końcu wybija 12:00. Koniec zajęć. Jeszcze tylko sprzątanie klasy z wyznaczonymi uczniami i mogę iść na lunch. Rosmary pomaga nam sprzątać. O 12:25 podłoga w klasie jest już zamieciona i umyta, ławki ładnie poustawiane. Dziękuję Rosmary i dzieciakom za współpracę i ruszam w kierunku dining room’u (jadalni) na zasłużony lunch.
Czuję się wykończona, jakbym cały dzień przerzucała tony żwiru łopatą. Ale przede wszystkim czuje się szczęśliwa. Z  Bożą pomocą mój nienajlepszy dzień stał się bardzo dobrym dniem. I myślę sobie, że jeżeli Pan Bóg nas do czegoś powołuje, to i uzdalnia nas do tego i daje nam wystarczająco dużo sił, abyśmy mogli dobrze wypełnić powierzone nam zadanie.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Wszystkich Świętych

   Obudziłam się rano z myślą – dziś jest 1 listopada! – Wszystkich Świętych . Uroczystość, która jest tak ważna w Polsce, ale głównie kojarząca się z chodzeniem na groby bliskich zmarłych. Jakże inna będzie ona tutaj, tak daleko od domu. Zambijczycy nie chodzą na groby swoich bliskich. Jeśli ktoś zbyt często bywa na cmentarzu, znaczy że coś jest z nim nie tak.
   Jak w większość niedziel poszłyśmy z Kasią i pozostałymi wolontariuszami do franciszkańskiego kościoła St. Bonaventure. Świątynia jest zawsze pełna młodych kapucynów i franciszkanów, ponieważ jest częścią St. Bonaventure College, gdzie się kształcą młodzi zakonnicy.
   Zaskoczyło mnie to, jak radośnie tutaj się świętuje Wszystkich Świętych. U nas, mimo że się próbuje separować Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, to najczęściej oba dni mają wymiar dosyć przygnębiający, pełen zadumy i nostalgii.
   Bardzo mnie zainteresowało, a za razem skłoniło do myślenia kazanie, wygłoszone przez pewnego kapucyna ze Stanów Zjednoczonych. Mimo, że mówił bardzo długo, bo około 45 minut, to słuchało się go z zapartym tchem. Mówił o tym, że aby być świętym nie trzeba całować trędowatych, czy biczować się 24 godziny na dobę. Ale trzeba umieć przebaczać swoim wrogom. Święty to ten który nie spoczywa na laurach, lecz jego życie jest ciągłą drogą, na której stale się nawraca i  doskonali. Bo nikt przecież nie urodził się świętym. Święty nie zachowuje uraz, nie obraża się. Święty to  ten, który zna Boga i którego Bóg zna. Prawdziwych świętych się nie dostrzega, bo rozpływają się oni w Bogu jak sól w wodzie, stają się niewidzialni, by ludzie mogli przez nich oglądać Stwórcę.
   Zakonnik przestrzegał także przed tym, by nie robić sobie ze świętych bożków, bo oni przecież mają nam  tylko pomagać być bliżej Boga, a nie Go zastępować. Święty całe życie idzie w jednym kierunku – tam gdzie jest Bóg.
  I na koniec powiedział, że musimy się zacząć interesować świętymi naszych czasów. Bo faktycznie, bardziej znamy świętych, którzy żyli kilkaset lat temu, niż tych, którzy są bliżsi naszym czasom. Obecnie raczej ciężko naśladować św. Franciszka z Asyżu czy św. Joannę d’Arc.      Ale każdy z nas jest powołany do tego, by podążać własną drogą do świętości, taką która jest bliższa naszym czasom i warunkom w jakich żyjemy. Ale jedno na pewno się nie zmieni. Na tej drodze to Bóg jest przewodnikiem, ale także celem naszej wędrówki. I to na Niego mamy cały czas wskazywać naszym bliźnim.
Pamiętaj! I Ty możesz zostać świętym! :)