piątek, 19 lutego 2016

Post na Wielki Post




Lubię Wielki Post. Bo poprzedza on Święta Wielkanocne. Święta, które przypominają nam o tym, że Pan Bóg ukochał nas tak bardzo, że dał Swego Jedynego Syna by nas odkupił. Tym razem ten wyjątkowy czas przeżywam na drugim końcu świata.
Wielki Post zaczęliśmy tradycyjnie w Środę Popielcową. Najpierw mieliśmy Mszę w szkole dla wszystkich dzieci, które są katolikami. Bo mimo, że szkoła prowadzona jest przez siostry zakonne, to większość uczniów jest członkami różnych kościołów protestanckich. Nauczycielka, z którą współpracuję też nie jest katoliczką. Więc sama poszłam do hall’u na Mszę z około dwudziestką dzieciaków, które zadeklarowały, że są katolikami.
Pierwsze, co mnie uderzyło na Mszy, to brak bębnów, które są obecne praktycznie zawsze podczas Eucharystii czy innych modlitw. Okazało się, że w czasie Wielkiego Postu Zambijczycy ich nie używają. Zastanawiałam, czym jeszcze mnie zaskoczy Wielki Post w Zambii.
Kolejnym zaskoczeniem był obrzęd posypania głowy popiołem. Właśnie – słowo „posypanie” zupełnie nie pasuje do tego, co kapłan robił z popiołem. Każdemu nakreślił wielki, czarny krzyż na czole. Pomyślałam sobie, że u nas w Polsce, kiedy wychodzimy z Mszy w Środę Popielcową, prawie nie ma śladu po tym obrzędzie. Natomiast tutaj już z daleka można było rozpoznać, które dziecko jest katolikiem i uczestniczyło w Mszy Świętej. Niezwykła okazja do dawania świadectwa.
Popołudniu wybrałyśmy się na Mszę do parafii. Była bardzo uroczysta. Można było odczuć, że to wyjątkowy dzień. Choć trochę dziwnie się czułam idąc w Środę Popielcową w koszulce z krótkim rękawkiem i  w japonkach. :)
Bardzo ucieszyłam się, gdy okazało się, że będziemy również uczestniczyć w nabożeństwach Drogi Krzyżowej. W pierwszy piątek Wielkiego Postu wybrałyśmy się razem z dziewczynami z City of Hope na Drogę Krzyżową do parafii. Zdziwiło mnie to, że przez całe nabożeństwo kapłan stał przy ołtarzu, a Drogę Krzyżową prowadziły trzy kobiety. Oprócz nich, nikt inny nie podążał za ministrantami niosącymi krzyż i świece od stacji do stacji. Reszta wiernych cały czas klęczała w ławkach.
Na początku ucieszyłam się, bo zaczęły po angielsku. Więc starałam się wsłuchiwać w rozważania, które czytały. Ale przy IV stacji zmieniły język na Bemba. A potem jeszcze Nyanja. I wtedy oprócz słów modlitw nie rozumiałam prawie nic. Więc trudno było się skupić. Zaczęłam uważniej wpatrywać się w tandetne, zalaminowane obrazki stacji Drogi Krzyżowej, krzywo wiszące na ścianach. Na nich Pan Jezus ma czarną skórę, krótkie włosy i wcale nie ma brody. Scenerię zaś stanowi afrykańska wioska, a Maryja ubrana jest w chitengę, czyli tradycyjny strój zambijskich kobiet. Tym bardziej trudno mi było się skupić na rozważaniach, bo przecież ani Pan Jezus, ani Maryja nie byli czarni, a te obrazki niczym nie przypominały mi Dróg Krzyżowych, które w swoim życiu do tej pory widziałam.… Zamknęłam oczy i próbowałam sobie przypomnieć mozaiki, przedstawiające poszczególne stacje w moim kościele parafialnym. W tym momencie przyszła tęsknota za tym, co tak dobrze znane, co wcześniej było częścią mojej codzienności. I pomyślałam, że chciałabym móc się przenieść na Drogę Krzyżową do mojego falenickiego kościoła... Ale wiem, że ta Droga Krzyżowa, z której może niewiele zrozumiałam i na której ciężko mi było się skupić, jest jedną z tych, które na długo pozostaną w moim sercu.
Bo przecież nieważne jest, co miała na sobie Maryja w czasie Drogi Krzyżowej. Ważne, że On oddał Swoje życie, bym ja mogła żyć. Wiecznie. Z Nim.
Kościół parafialny St. Joseph Mukasa Parish


piątek, 22 stycznia 2016

"Albowiem dając, otrzymujemy..."



               Ostatnio nasze misyjne życie jest pełne zmian i zaskoczeń. Od stycznia mamy nową siostrę przełożoną – już nie Polkę, ale Zambijkę, musiałyśmy się przeprowadzić do innego domu, mamy nowe obowiązki. Wraz z nowym rokiem szkolnym mamy nowe nauczycielki, którym pomagamy.
               Czasem zmiany są trudne. Szczególnie, jeśli według nas nie są to zmiany na lepsze. Przychodzi bunt, irytacja, tęsknota za tym, co było wcześniej. Takie właśnie uczucia wkradły się też do mojego serca. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego akurat my musimy się przeprowadzać, do domu, w którym nikt nie chce mieszkać? Przecież tak dobrze było tak, jak było…. Nie! Nie zgadzam się! Nie chcę tego!
               Po prostu moje serce zalało egoistyczne skupienia się na sobie. Nie jest łatwo sobie z tym poradzić…
               I w tym momencie na nowo odkryłam modlitwę, którą poznałam kilka lat temu, krocząc z grupą franciszkańską na Jasną Górę, a która towarzyszy nam każdego dnia naszej misji:

O Panie, uczyń z nas narzędzia Twojego pokoju,
Abyśmy siali miłość tam, gdzie panuje nienawiść;
Wybaczenie tam, gdzie panuje krzywda;
Jedność tam, gdzie panuje zwątpienie;
Nadzieję tam, gdzie panuje rozpacz;
Światło tam, gdzie panuje mrok;
Radość tam, gdzie panuje smutek.

Spraw abyśmy mogli,
Nie tyle szukać pociechy, co pociechę dawać;
Nie tyle szukać zrozumienia, co rozumieć;
Nie tyle szukać miłości, co kochać;

Albowiem dając, otrzymujemy;
Wybaczając, zyskujemy przebaczenie,
A umierając, rodzimy się do wiecznego życia.

            To wcale przecież nie jest tak, że to mi zawsze musi być dobrze i wygodnie. Nie ja jestem w tym wszystkim najważniejsza. I to nie chodzi tylko o te kilka miesięcy tutaj, w Zambii na misji. To jest kwestia całego życia. Bo tak często skupiamy się na tym, by być pocieszonym, że jesteśmy ślepi na tych, których powinnyśmy pocieszyć. Tak bardzo szukamy zrozumienia, że zapominamy o tych, których nikt nie rozumie. Chcemy być kochani, ale nie potrafimy kochać. A jednak jest coś w tym, że dając, otrzymujemy. Kiedy przestajemy skupiać się na sobie okazuje się, że już nie potrzebujemy pocieszenia, zrozumienia czy miłości. Bo wtedy nasze oczy otwierają się na to, że jesteśmy kochani Miłością, która nas zrozumie i w której zawsze znajdziemy pocieszenie. Miłością, która była wstanie oddać Swojego Jedynego Syna dla naszego zbawienia. Najdoskonalszą Miłością, jaką Bóg obdarzył nas, Swe dzieci.


Nasze życie jest wędrówką :)
Lufubu

piątek, 25 grudnia 2015

Niezwykłe Boże Narodzenie



W Zambii jesteśmy już po Bożym Narodzeniu. Tutaj nie obchodzi się drugiego dnia Świąt, ani także Wigilii. Świętuje się tylko 25go grudnia.
Ale świętowanie w City of Hope zaczęliśmy wcześniej – 22go grudnia mieliśmy świętowanie Bożego Narodzenia z dzieciakami z Oratorium. Główną atrakcją tego dnia miały być jasełka no i oczywiście… prezenty. Przygotowania do jasełek trwały prawie dwa tygodnie. Na początku wszystko szło opornie mimo, że sztuka była bardzo uproszczona. Zadaniem dzieci było odgrywanie scen, czytanych przez narratora. Poza tym chciałyśmy z nimi zaśpiewać jakąś kolędę. Dzieciaki nie były nawet w stanie zaśpiewać jednej zwrotki Cichej nocy po angielsku. Nie było łatwo. Miałam wrażenie, że to będzie klęska. Ogromnym problemem, było to, że sporo dzieciaków nie za bardzo rozumiało angielski. Co więcej, miałyśmy nawet jedną dziewczynkę, która nie rozumiała Cinyanja i mówiła tylko w Citonga. Ale na ratunek przyszli chłopcy ze starszej grupy oratoryjnej. Służyli nam za tłumaczy – wyjaśniali dzieciakom w cinyanja, co powinny robić. Choć nadal wydawało mi się, że dzieci niekoniecznie wiedzą o co chodzi, jednak były postępy, więc pojawiła się nadzieja. 

            Stworzenie kostiumów dla małych aktorów było istnym wyzwaniem dla mojej kreatywności. Ale nie było źle. Tak więc owce dostały uszy, zrobione z rolek po papierze toaletowym, a Trzej Królowie przynieśli w darach pudełko po lodach, puszkę po kawie i pusty karton.
Do naszych zadań należało także przygotowanie prezentów na ten dzień. Musiałyśmy z całej masy starych zabawek powybierać te, które były w najlepszym stanie, a potem zapakować je. Jednak  zamiast kolorowego papieru z choinkami, mikołajami czy gwiazdkami, miałyśmy do dyspozycji stare gazety i kawałek taśmy klejącej.
W końcu nastał długo oczekiwany dzień. Okazało się, że słowo ‘prezenty’ i  ‘lunch’, który mieli dostać uczestnicy Oratorium tego dnia, mają magiczną moc. Tego dnia zamiast kilkunastu dzieciaków, w hall’u City of Hope zjawiło się blisko 40 małych Zambijczyków i Zambijek. Z przerażeniem ich liczyłam i zastanawiałam się, czy dla wszystkich starczy prezentów, żeby dla nikogo nie zabrakło… Okazało się, podarków jest za mało, więc w czasie jednej z gier musiałam się po cichu wymknąć i spakować jeszcze kilka.
Całe świętowanie miało się rozpocząć o 10:00, ale jak to w Afryce bywa, było małe opóźnienie. Małe - znaczy półtorej godziny. Musieliśmy szybko wymyślać jakieś zabawy dla dzieci, żeby  je czymś zająć. Ale w końcu rozpoczęliśmy. Była modlitwa, krótka pogadanka jednego z braci salezjanów, a potem gry za boisku. Potem przyszedł czas na lunch. Zjedliśmy ryż i jajka w sosie pomidorowym. Potem jeszcze trochę zabaw na boisku i w końcu nadszedł wyczekiwany przeze mnie moment. Jasełka. Wraz z Kaśką i Anną – wolontariuszką z Czech, pomagałyśmy dzieciakom się poprzebierać. Aniołki dostały skrzydła, wycięte z kartonu po płatkach kukurydzianych, a królowie papierowe korony. Do tego chitengi, które poprzynosili od swoich mam. Wyglądali niesamowicie. A Jasełka wyszły cudownie. Dzieciaki włożyły całe serce i odegrały sceny z narodzenia Pana po prostu perfekcyjnie. Byłam z nich bardzo dumna. 

Przyszedł czas na prezenty. Dzieci nie mogły się doczekać, by zajrzeć do środka. A kiedy już pootwierały swoje paczki okrzykom zachwytu nie było końca. Potem już nie chciały wypuścić z rąk skarbów, które otrzymały. A dla mnie ich szczęśliwe buzie były najcudowniejszym prezentem bożonarodzeniowym. Całe nasze świętowanie zakończyliśmy wspólną modlitwą. To był niezwykły dzień.


Po świętowaniu w Oratorium mieliśmy w końcu chwilę, by zastanowić się nad tym, jak my chcemy świętować Boże Narodzenie. Wraz z wolontariuszami z Czech oraz Leą - Niemką postanowiliśmy urządzić wigilię. Okazało się, że Lea ma opakowanie kapusty kiszonej, przywiezionej z Niemiec, więc postanowiłyśmy z Kasią, że ulepimy pierogi. To było niesamowite. Robienie pierogów sprawiło, że poczułam się jakbym była w domu. Znów miałyśmy próbę kreatywności, bo nie miałyśmy wałka. Więc ciasto wałkowałam butelką po winie, a potem wykrawałam kółka słoikiem po maśle orzechowym. Ale pierogi wyszły całkiem nieźle.




Nasza kolacja wigilijna była skromna ale bardzo sympatyczna. Lea i Anna pięknie udekorowały stół, były świeczki, serwetki (choć dwoje z nas miało serwetki wielkanocne bo białych zabrakło :)). Jako dania mieliśmy nasze pierogi oraz sałatkę ziemniaczaną, która jest tradycyjną potrawą u Anny w domu. W Niemczech jest zwyczaj, że na każdym talerzu jest jakiś mały słodycz, więc Lea na każdym nakryciu położyła lizaka. Zostawiliśmy też puste nakrycie dla zbłąkanego wędrowca. Naszą wieczerzę rozpoczęliśmy od przeczytania fragmentu z Pisma Świętego, Podczas kolacji  rozmawialiśmy o tym, jak w naszych domach spędzamy Boże Narodzenie, jakie są tradycje, nasze zabawne wspomnienia. Było bardzo sympatycznie. Po kolacji przyszedł czas na deser: ciasto karmelowo-bananowe i sałatkę owocową. Wszystko było  pyszne.
Najważniejszym punktem wieczoru była Msza Święta. Tutaj nie ma Pasterki, głównie ze względów bezpieczeństwa, ale u Franciszkanów była Msza o 20. Kościół był przystrojony jak na odpust. Wszędzie światełka, kokardki, chorągiewki. Śmiesznie to wyglądało, ale dawało poczucie, że to jest wyjątkowy wieczór. Msza była bardzo uroczysta. Poczułam się prawie jak na Pasterce w moim kościele parafialnym. Poza tym chór śpiewał kolędy głównie po angielsku, więc mogliśmy się włączyć w śpiewanie. Po Mszy jeszcze wszyscy sobie składaliśmy życzenia. Było niesamowicie. Do domu wróciliśmy dobrze po 22giej. Potem obejrzeliśmy jeszcze po niemiecku świąteczną wersję Kopciuszka, która jest ponoć tradycyjną bajką oglądaną na Boże Narodzenie w Czechach i Niemczech. O północy ludzie z okolicznych domów zaczęli odpalać fajerwerki. W sumie ciekawy sposób na obwieszczenie światu narodzin Zbawiciela.
W dzień Bożego Narodzenia poszliśmy rano na 8:00 na Mszę, a potem mieliśmy uroczysty obiad z siostrami i kilkoma dziewczynkami, które nie wyjechały na wakacje.
Te było najbardziej niezwykłe Boże Narodzenie w moim życiu. Był to cudowny czas świętowania narodzin Boga, który nas tak bardzo kocha, że zechciał przyjść na świat w ubogiej stajence, po to by nas odkupić. Ale pamiętajmy od tym nie tylko w czas Bożego Narodzenia, ale każdego dnia naszego życia. Bo On każdego dnia chce się rodzić w naszych sercach.









sobota, 19 grudnia 2015

Adwent - nieadwent i Święta, których miało nie być.




Do City of Hope Adwent przyszedł zupełnie niepostrzeżenie. Przemknął się między Gratitiude Day a zakończeniem roku szkolnego. Nikt nie ogłaszał jego nadejścia. Po prostu nastał. Nikt nie mówił, że mamy się teraz nawracać, że to szczególny czas. Nie ma Rorat, nie ma rekolekcji adwentowych, nie ma moich ulubionych pieśni. Jedyne, co przyniósł, to wieniec adwentowy do kaplicy sióstr. Tak jakby mrugnął okiem i powiedział: „No to zaczynamy!”
Ale jak to? Nie ma Rorat? Nikt mi nie każe się nawracać przed Bożym Narodzeniem? Nieeee. Ja w to nie wchodzę… Taki adwent to nie adwent!
Zamiast adwentu do mojego życia wkradło się ono. Uczucie tęsknoty i rozżalenia. Weszło do mojego serca i głośno zatupało nogami. Zaczęło robić w moim sercu swoje porządki, podszeptując: „W tym roku nie pójdę z mamą wybierać pachnącej choinki. Zresztą w ogóle nie będzie choinki…”. A innym razem: „W Zambii nie ma Pasterki, bo to za późno i niebezpiecznie dla wiernych…”. Potem jeszcze: „I nie będziesz świętować Bożego Narodzenia z rodziną i przyjaciółmi…”.
To nieznośne uczucie zaczęło mieć nade mną przewagę. W mojej głowie pojawiły się myśli: „Niech już będzie po tych Świętach, im szybciej miną tym lepiej. Wcale ich nie chcę!”
Ale Ojciec ma Swoje sposoby. Zostałyśmy poproszone, by prowadzić codziennie dwugodzinne Oratorium dla kilkunastu dzieciaków z okolicy. Świetnie! Pierwsze zadanie – przygotować z dziećmi Jasełka. Myślę sobie: „O nieee! Jeszcze mi Jasełka do tego wszystkiego potrzebne!” Ale cóż jak trzeba, to trzeba. Musimy obmyślić jakiś scenariusz. Więc czytam raz po raz historię, którą przecież znam na pamięć. Że archanioł Gabriel, że nie było miejsca i w ogóle… Czytam i własnym oczom nie mogę uwierzyć. Nie ma ani słowa o choince. Ani o wieczerzy wigilijnej. Ani o pierniczkach i makowcu…
A jednak. On się narodził. Jezus się narodził. Bez choinki i światełek, bez dwunastu potraw wigilijnych… Więc narodzi się także dla mnie. Mimo, że nie będzie choinki i makowca, a moimi bliskimi będą ludzie, o których istnieniu dowiedziałam się nieco ponad 3 miesiące temu.
I narodzi się także dla moich kilkuletnich Oratorian, którzy nie do końca wiedzą, o co chodziło z tą Maryją i Józefem, a którzy pewnie na Boże Narodzenie jak zawsze dostaną do jedzenia tylko trochę simy (czyt. szima). No i wcale nie mają pojęcia o istnieniu barszczu z uszkami. Bo Jezus nie potrzebuje choinki, wieczerzy wigilijnej czy Pasterki aby przyjść. On potrzebuje tylko czystego i otwartego dla Niego serca.
Więc nieadwent znów staje się adwentem. Teraz mogę trwać w radosnym oczekiwaniu, niecierpliwie wyglądając Świąt Bożego Narodzenia.