Od tygodnia mamy
wakacje. City of Hope opustoszało. Szkoła zamknięta, prawie wszystkie
dziewczynki z sierocińca pojechały do swoich krewnych lub na inne salezjańskie
placówki w Zambii, by zmienić otoczenie. Pusto, że aż dziwnie. Jedyne co
rozprasza monotonię dnia to codzienne dwugodzinne Oratorium, na które przybiega
kilkanaście dzieciaków i nasze prywatne lekcje czytania z dziećmi sąsiadów.
Ale zanim zaczęły się
wakacje, była cała masa zajęć. Wszyscy uwijali się jak w ukropie. W sumie też
dosłownie, bo naprawdę było gorąco. Trzeba było wszystko przygotować do
zakończenia roku szkolnego. Najpierw końcoworoczne egzaminy, potem wypełnianie
report book’ów – specjalnych zeszytów, które pełną mniej więcej funkcję naszego
świadectwa szkolnego, podliczanie ocen i… najgorsze: Odkrywanie, komu zabrakło
punktów by przejść do następnej klasy. Było mi bardzo przykro, gdy okazało się,
że 14 z moich 52 dzieciaków z 3 klasy nie zdało. Bardzo polubiłam te rozrabiaki,
mimo, że czasem bywają nieznośne. I jakoś mi ciężko na sercu z tym, że z
niektórymi z nich już nie będę codziennie spędzać kilku godzin w szkole. No ale
chyba taka jest kolej rzeczy.
W związku z
zakończeniem roku szkolnego mieliśmy kolejny Gratitiude Day. Wszystkie klasy
przygotowały krótkie przedstawienia oraz upominki dla s. Ryszardy. Potem każde dziecko dostało drobny upominek.
A na koniec był wspólny lunch.
Zakończenie roku
szkolnego w Zambii wygląda inaczej niż w Polsce. Nie ma podniosłej uroczystości,
wręczania świadectw czy nagród dla najlepszych uczniów. Ostatniego dnia roku szkolnego dzieci nie
przyszły do szkoły. Za to każdy nauczyciel siedział w swojej klasie czekając na
rodziców swoich uczniów. Dla mnie było to bardzo interesujące doświadczenie
poznać rodziców moich dzieciaków, zobaczyć, kto ich wychowuje. Czasami rodzice
zamiast przyjść, wysyłali starsze rodzeństwo, ciotki, wujków a nawet sąsiadów,
by odebrali wyniki egzaminów ich dzieci.
Przychodziły głównie kobiety. Część z nich musiała pokonać drogę do szkoły na
piechotę, dźwigając na plecach malutkie dziecko, część w zatłoczonym minibusie,
inne przyjechały drogimi autami. Część była ubrana w tradycyjne chitengi i
wytarte T-shirty, a ich buty już od dawna powinny być na emeryturze. Inne
przyszły ubrane całkiem po europejsku, w markowe ciuchy, eleganckie buty.
Niektórzy byli bardzo zainteresowani, tym, jakie wyniki w nauce mają ich
dzieci, inni chyba sami nie umieli czytać ani pisać i tylko próbowali domyślić
się, o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy przychodzili próbowałam się doszukać podobieństwa
między rodzicami a dziećmi. Próbowałam odgadnąć, czyje wyniki powinnam teraz
podać nauczycielce. Czasem udało mi się trafić. Lecz raczej rzadko.
Ale po tym dniu
niektóre sprawy stały się dla mnie bardziej jasne. I mam wrażenie, że troszkę
bardziej znam teraz moje dzieci, że coraz mniej są dla mnie tajemnicą. I że są
mi bliższe jeszcze bardziej.
Mam nadzieję, że od
nowego roku szkolnego, od stycznia będę mogła z nimi dalej poznawać świat, tym razem
już w 4 klasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz