Wyobraźcie sobie salę
lekcyjną. Taką zwykłą, w której się uczyliście w szkole. Wyobraźcie sobie, że
jest w niej 25 ławek szkolnych. A w każdej z nich troje rozbrykanych czwartoklasistów,
o skórze w różnych odcieniach brązu. To jest rzeczywistość, którą zastaję
każdego dnia, kiedy o 7:30 przekraczam próg szkoły.

Czasami przyprawiają
mnie i nauczycielkę o ból głowy. Poziom hałasu, który są w stanie wytworzyć, na
pewno przekracza wszelkie dopuszczalne normy. Czasem z niecierpliwością zerkam
na zegarek, w nadziei, że czas w jakiś cudowny czas przyśpieszył i jest już
koniec zajęć. Ale prawda jest taka, że te dzieciaki skradły kawał mojego serca.
Na przykład Michael,
który czasem podchodzi do mojego biurka tylko po to, by mi powiedzieć, że
ładnie wyglądam. Albo Bright, który szeroko się uśmiecha, gdy prawidłowo rozwiąże
wszystkie zadania z matematyki. Lub Anastazia, która dzieli się ze mną pomarańczami.
Delphine, która, kiedy tylko ma okazję, przytula się do mnie lub łapie mnie za
rękę. A nawet Moses, który w każdej wolnej chwili, zamiast przepisywać zadanie
z tablicy, rysuje postacie z komiksów i całkiem nieźle mu to wychodzi.
Moje dzieciaki mają
często za małe buty. Albo takie, których podeszwa jest tak schodzona, że można
prawie przez nią oglądać świat. Czasem przychodzą w dwóch różnych skarpetkach.
A czasem ich skarpetki to jedna wielka dziura. Mundurki wielokrotnie łatane, nierzadko
poplamione atramentem z długopisów. Za małe.
Płaczą, gdy zgubią
ołówek, który kosztuje 1 Kwacha (około 35 groszy), bo rodzice zrobią im o to wielką
awanturę. Często gdy wyciągam rękę, żeby je pogłaskać po głowie, odruchowo
robią unik, bo boją się, że je uderzę. Pewnie wiele razy w życiu oberwali w
głowę…
Ale moje dzieci są
szczęśliwe. Ich brązowe buzie rozświetlają piękne, szerokie uśmiechy. Do zabawy
nie potrzebują dziesiątek zabawek. Ostatnio robią sobie z papieru telefony i
udają, że przez nie rozmawiają. Są bardzo kreatywne . Z butelki po mleku i
kilku nakrętek są w stanie zrobić samochód.
Czasami chodzę po
klasie, zaglądając im do zeszytów, obserwując jak ze skupieniem rozwiązują
zadania. Z zainteresowaniem patrzę, co robią w wolnych chwilach pomiędzy
lekcjami. Sprawdzając ich zeszyty i testy bardzo im kibicuję. Cieszę się z
nimi, kiedy rezultaty są dobre. Staram się pocieszyć i zmotywować do pracy, gdy
coś im nie wychodzi.
Niestety udało się uchwycić tylko część z moich rozrabiaków. |
Lubię patrzeć jak
jedzą. Bo zawsze jedzą razem, dzieląc się ze sobą tym, co mają. Szczególnie
ciekawa jest sytuacja, gdy ktoś ma ciastka. Już po chwili otacza go grupka
kolegów, wyciągających ręce, by dostać chociaż kilka okruszków. I faktycznie
wtedy każde ciastko jest dzielone na wiele mniejszych części tak, by każdy coś
dostał. A co jest dla mnie najbardziej niezwykłe, to to, że potrafią dzielić
się tym, co mają najlepsze nawet z kolegą, który im przed chwilą bardzo
dokuczał. Nie są pamiętliwi.
Moje dzieci ciągle mnie
zaskakują. Swoją prostotą i otwartością. Tym, że potrafią się cieszyć z bardzo niewielkich rzeczy. Przy
nich ciągle się uczę jeszcze bardziej cieszyć się życiem. Bo życie jest przecież
cudem A każde z tych 73 dzieci jest dla mnie niepowtarzalnym darem od Pana
Boga.
Czasem stoję klasie i
patrząc na nich uświadamiam sobie, że jestem szczęśliwa, że są oni częścią
mojego misyjnego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz