W Zambii wszystko jest dziwne, inne. W sumie takie niezwykłe.
W Lusace komunikację
miejską tworzą małe busiki, które w Polsce pewnie mogły by przewieźć na raz
jakieś 9 osób. Nie w Zambii. Tutaj pojemność takiego busa zwiększa się do 15-17
osób, nie licząc dzieci, siedzących rodzicom na kolanach.
Takie busy nie mają
żadnego rozkładu jazdy, a o kierunek, w którym jadą, musisz spytać kierowcę lub
tzw. konduktora. Ale nie. W sumie nie musisz pytać. Oni sami, stojąc przy busach,
zaczepiają przechodniów, pytając dokąd chcą jechać. Niektórzy z nich, widząc
nas, już z daleka krzyczą: „City of Hope?”
Najtrudniejszym dla
mnie momentem, a raczej niezłą szkołą cierpliwości, jest oczekiwanie na odjazd
takiego autobusu. Bo to nie jest tak, jak u nas – wybija godzina odjazdu i
autobus rusza. Nie. Tutaj trzeba czekać aż busik będzie pełny. Często siedzimy
ściśnięte bardziej niż sardynki w puszce. I to bardzo gorącej puszce. I czekamy
na kolejnych pasażerów. Czasem czekamy kilkadziesiąt minut. Dla zabicia czasu
odliczam ilu jeszcze pasażerów nam potrzeba, by odjechać. Niekiedy to czekanie
trwa tak długo, że już szybciej byłoby iść na piechotę. W międzyczasie do
oczekującego na odjazd „autobusu” podchodzą ludzie, którzy próbują nam sprzedać
wodę, chipsy, męski T-shirt, czy coś, czego nie jesteśmy nawet wstanie
zdefiniować. A jak jeszcze zobaczą nas – muzungu (białych ludzi) – to nie ma
zmiłuj. Zwykle zapominają o tym, że mają coś do sprzedania. Zamiast tego zaczepiają
nas, wypytują o imię, zasypują komplementami, albo tak po prostu proponują od
razu małżeństwo.
Poza tym zdarza się, że jadąc takim
autobusem, można zostać zaatakowanym przez kurczaka, biegającego po podłodze.
Albo…
Ale wysiadając z busa
przypomniałam sobie, że ledwie dzień wcześniej myślałam o tym, że tęsknię za
moimi małymi bratankami i siostrzeńcem i chętnie wzięłabym ich na kolana… a w
zamian za to dostałam małą zambijską dziewczynkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz