Czy jestem gotowa na śmierć? To pytanie od kilku dni często do mnie powraca. W City of Hope co chwilę słyszymy o tym, że komuś umarł ktoś bliski. Jednej z sióstr zupełnie niespodziewanie umarła mama, drugiej siostra, kolejnej znów siostra, komuś mąż, bratanek…
I za każdym razem, kiedy s. Maria dzieliła się z nami tymi przykrymi wiadomościami, mówiła do dziewczyn: Pamiętajcie, nigdy nie wiadomo, kto kiedy umrze. Więc trzeba być zawsze gotowym. Pomyślałam sobie, że brzmi to dziwnie, gdy takie słowa kierowane są do grupy nastoletnich dziewczyn. Przecież one są takie młode. Przecież one dopiero tak naprawdę rozpoczynają swoje życie. Ale śmierć może przyjść w każdym momencie.
W Zambii, pewnie z powodu niskiego poziomu higieny, słabo rozwiniętej opieki medycznej, ubóstwa, śmierć jest czymś bardziej powszechnym niż w Polsce. Często dotyka ludzi, którzy z naszego punktu widzenia są jeszcze za młodzi by umrzeć. Ale ktoś mądry powiedział, że jeśli się urodziłeś to jesteś wystarczająco stary by umrzeć.
I tak pytam samą siebie: Czy jestem gotowa na śmierć? Czy żyję tak, by w każdym momencie być gotową na spotkanie z Panem, czy nie odkładam nawrócenia, zmiany w swoim życiu na później, kiedy będę miała więcej czasu, kiedy będzie mi się bardziej chciało? Bo przecież nigdy nie wiem, kiedy Pan nas wezwie do Siebie.
W tym momencie przypomina mi się historia, chyba św. Dominika Savio. Ktoś zapytał kilku chłopców grających w piłkę co by zrobili, gdyby dowiedzieli się, że dziś umrą. Jeden odpowiedział, że pogodziłby się z rodziną i przyjaciółmi, drugi że by się wyspowiadał. A św. Dominik odpowiedział, że grałby dalej. Jego odpowiedź świadczy o tym, że żył tak, by w każdym momencie być przygotowanym na śmierć… A co ja bym odpowiedziała?
środa, 28 października 2015
Czy jesteś gotowy na śmierć?
sobota, 17 października 2015
Podróże raczej małe niż duże
W Zambii wszystko jest dziwne, inne. W sumie takie niezwykłe.
W Lusace komunikację
miejską tworzą małe busiki, które w Polsce pewnie mogły by przewieźć na raz
jakieś 9 osób. Nie w Zambii. Tutaj pojemność takiego busa zwiększa się do 15-17
osób, nie licząc dzieci, siedzących rodzicom na kolanach.
Takie busy nie mają
żadnego rozkładu jazdy, a o kierunek, w którym jadą, musisz spytać kierowcę lub
tzw. konduktora. Ale nie. W sumie nie musisz pytać. Oni sami, stojąc przy busach,
zaczepiają przechodniów, pytając dokąd chcą jechać. Niektórzy z nich, widząc
nas, już z daleka krzyczą: „City of Hope?”
Najtrudniejszym dla
mnie momentem, a raczej niezłą szkołą cierpliwości, jest oczekiwanie na odjazd
takiego autobusu. Bo to nie jest tak, jak u nas – wybija godzina odjazdu i
autobus rusza. Nie. Tutaj trzeba czekać aż busik będzie pełny. Często siedzimy
ściśnięte bardziej niż sardynki w puszce. I to bardzo gorącej puszce. I czekamy
na kolejnych pasażerów. Czasem czekamy kilkadziesiąt minut. Dla zabicia czasu
odliczam ilu jeszcze pasażerów nam potrzeba, by odjechać. Niekiedy to czekanie
trwa tak długo, że już szybciej byłoby iść na piechotę. W międzyczasie do
oczekującego na odjazd „autobusu” podchodzą ludzie, którzy próbują nam sprzedać
wodę, chipsy, męski T-shirt, czy coś, czego nie jesteśmy nawet wstanie
zdefiniować. A jak jeszcze zobaczą nas – muzungu (białych ludzi) – to nie ma
zmiłuj. Zwykle zapominają o tym, że mają coś do sprzedania. Zamiast tego zaczepiają
nas, wypytują o imię, zasypują komplementami, albo tak po prostu proponują od
razu małżeństwo.
Poza tym zdarza się, że jadąc takim
autobusem, można zostać zaatakowanym przez kurczaka, biegającego po podłodze.
Albo…
Ale wysiadając z busa
przypomniałam sobie, że ledwie dzień wcześniej myślałam o tym, że tęsknię za
moimi małymi bratankami i siostrzeńcem i chętnie wzięłabym ich na kolana… a w
zamian za to dostałam małą zambijską dziewczynkę.
czwartek, 8 października 2015
Boża szkoła
Dni w City of Hope pędzą jak szalone. Aż trudno uwierzyć, że to już miesiąc odkąd opuściłyśmy nasz dom, kraj i ruszyłyśmy w nieznane.
Teraz to nieznane jest już bardziej
znane. Już znam imiona moich 53 dzieci z 3-klasy, już wiem jak poradzić sobie z
mrówkami, które wpraszają się na kolację do naszej kuchni, już wiem, pod którym drzewem mogę znaleźć
dojrzałe awokado. Ale każdego dnia dostaję tutaj kolejne lekcje, by nauczyć się
czegoś nowego. Misje w Zambii to niezła szkoła. Szefem tutaj jest Pan Bóg. To
On wie i decyduje, kiedy jaka lekcja jest potrzebna i kto ma być moim
nauczycielem.
Lekcja modlitwy
Mary. Szalona dziewczyna z Grade 8. Zawsze roześmiana, otwarta, przyjazna.
Śpiewa w szkolnym chórze, a w wolnym czasie robi zambijskie szaliki na
drutach. Od poniedziałku do czwartku spędzamy razem półtorej godziny w czasie study
time. Na początku zajęć inne dziewczyny
schodzą się, szukają swoich zeszytów, rozmawiają, śmieją się. Ale nie Mary. Ona
w skupieniu czyni znak krzyża i dłuższą chwilę modli się, zanim zacznie naukę.
A ja patrzę na nią zawstydzona, ale także z wielkim podziwem. Bo ja sama bym o
tym nie pomyślała.
Lekcja
dzielenia się
Rozdajemy z Kaśką ryż na przerwie.
Podchodzi do nas dwóch chłopców z małym plastikowym pudełkiem. Nakładamy im
porcję ryżu i patrzymy jak odchodzą z tym swoim ‘skarbem’. Uważają, żeby żadne
ziarenko ryżu nie spadło na ziemię. Potem siadają na betonowej podmurówce
małego, okrągłego domku i wspólnie zjadają być może jedyny posiłek w ciągu
dnia. Nie możemy się na nich napatrzeć. Nawet nie zdają sobie sprawy, że ich
obserwujemy. Zrobili w moim sercu niezłe zamieszanie.
Lekcja
‘nie oceniaj pochopnie’
Florence. Około 10-11 letnia dziewczynka,
która na stałe zamieszkuje City of Hope. Jest też uczennicą mojej 3 klasy. Na
początku bardzo irytowała mnie swoim zachowaniem – zawsze przeszkadzała na
lekcjach, chodziła po klasie zaczepiała innych i biła się z kolegami. Była po prostu
nieznośna. Któregoś dnia, kiedy nauczycielka zostawiła mnie sam na sam z 50
dzieci, wzięłam Florence do tablicy. Okazało się, że nie umie ona czytać, a liczenie
też nie szło jej zbyt dobrze. Zaczęłam zastanawiać się o co w tym wszystkim
chodzi, dlaczego jest w niej tyle złości… I pewnego dnia wszystko się stało
jasne: kiedy Florence przyszła na świat, jej mama zmarła podczas porodu. I jej
najbliżsi się jej wyparli, obwiniając ją za tę tragedię. Teraz już rozumiem
skąd to jej buntownicze nastawienie do całego świata. I teraz już zupełnie inaczej
patrzę na Florence. Moją Florence.
Lekcja
robienia na drutach
Pan Bóg ma naprawdę szalone pomysły. I On jest
najlepszym Nauczycielem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)