Wpadłam do klasy prawie na ostatnią chwilę. Szybkie
spojrzenie na dzieciaki – są. Rozglądam się w poszukiwaniu nauczycielki. Nigdzie
jej nie widzę. Nie ma jej. Jak to jej nie ma?! – przebiega szybko przez moją
głowę. W sercu tli się jeszcze nadzieja – może się spóźni. Po kilku minutach
zaczynam wątpić. Idę więc do nauczycielki z Grade 2 i pytam o moją
nauczycielkę. W odpowiedzi słyszę: Madame
dziś nie przyjdzie. Pojechała do kliniki na badania. Zdarzało się już
wcześniej, że jej nie było, ale zwykle dostawałam jakieś wsparcie.
Czuję, że zaczynam
panikować. W całej szkole wszyscy chodzą na palcach, bo Grade 9 pisze końcowe
egzaminy, a ja mam zostać sam na sam z 50 małych łobuzów, które zupełnie nie
uważają za stosowne by mnie słuchać. Jak mam ich ogarnąć, by nie rozniosły
szkoły, a przede wszystkim nie przeszkadzały starszym kolegom, którzy piszą tak
ważne dla nich egzaminy. To nie jest najlepszy dzień w moim życiu…
Wracam do klasy i
zastanawiam się co teraz. Zwykle tylko sprawdzam zeszyty i pomagam mniej
zdolnym uczniom, ale od uczenia jest nauczycielka, nie ja. Patrzę na plan
lekcji. Czas na matematykę. Hmm… ostatnio były ułamki. Chyba warto trochę je trochę
z dzieciakami poćwiczyć. Zaglądam do podręcznika. Prawie nic w nim nie ma,
większość zadań przerobiona. No cóż. Teraz czas na moją kreatywność. Na
poczekaniu wymyślam kilka przykładów i zapisuje je na tablicy. Próbuje uciszyć
tych rozbieganych i hałaśliwych małych ludzi. Udało się. Mam 20 sekund na
wyjaśnienie, o co chodzi w zadaniu. Po tym czasie hałas w klasie wraca do
poprzedniego poziomu. Więc szybko tłumaczę im, jak najprościej rozwiązać
zadanie. Potem siadam, oczekując na zeszyty do sprawdzenia. Pierwszy skończył
Kay. Wszystko dobrze. Ale tego można się było spodziewać. Potem pojawia się
coraz więcej zeszytów. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nawet Mumbi, Pasina
i Juliet mają wszystko dobrze.
Mimowolnie się uśmiecham. Nie spodziewałam się, że tak dobrze im pójdzie. W
międzyczasie przychodzi jedna z nauczycielek, która powinna mi pomagać. Patrzy
na mnie, pyta czy wszystko OK i znika za drzwiami… Znów jestem sama.
Patrzę na plan – czas
na angielski. Zastanawiam się co mam zrobić. Wiem, że oni w większości znają
angielski lepiej ode mnie, a ja mam ich uczyć… to jest dopiero wyzwanie. I lekcja pokory. Znów przeglądam podręczniki i
czuję, że jestem w kropce. Wtedy przypomina mi się, że mogę poćwiczyć z nimi
rzeczy, które już niebawem będą mieli na końcowo rocznym egzaminie. Chwila
współpracy ze słownikiem i biorę się do roboty. Na tablicy pojawia się zadanie
z angielskiego. Znów na chwilę zjawia się Mrs. Chansa, więc pytam czy nie zrobiłam
przypadkiem jakiegoś błędu. Nie chciałabym im namieszać w głowie. Mówi, że
wszystko jest dobrze. Jestem z siebie dumna.
W międzyczasie
podchodzi do mnie Nambulelo ze swoim zeszytem i mówi, że ktoś jej narysował na
okładce brzydkie rzeczy. Patrzę na zeszyt i ciężko mi uwierzyć, że mam do
czynienia z 8-9 latkami. Zastanawiam się, co powinnam zrobić. Czuję się
odpowiedzialna za te małe istoty i chcę by wyrośli na dobrych ludzi... Bijąc
się z myślami, odmawiam z nimi modlitwę przed posiłkiem i wypuszczam ich na
przerwę. Mam chwilę na przemyślenie sytuacji. W końcu decyduję się pójść po
radę do siostry dyrektor. Siostra mówi, że mam przyprowadzić właścicielkę
zeszytu oraz twórcę rysunku. Problem jest taki, że nikt nie chce się przyznać
do tego „dzieła”. Ale jest dwóch podejrzanych. Łapię ich za ręce i prowadzę do
gabinetu dyrektorki. Mam trochę wyrzuty sumienia, że będą mieli jakieś
nieprzyjemności, ale wiem, że to dla ich dobra.
Wracam do klasy. Szukam
w podręczniku do S.D.S (Social and Development Studies), czegoś, czym mogłabym
zająć moich rozrabiaków. Wtedy w drzwiach staje Rosemary – dziewczyna, która
kilkanaście dni temu ukończyła naukę w Grade 12. Została przysłana do pomocy.
Pomaga mi uciszyć dzieciaki, a dodatkowo przejmuje czerwony długopis i zaczyna
sprawdzać zeszyty. Jest moim wybawieniem. Ja mogę się skupić na przygotowaniu
się do zajęć z Science. Przeglądam szafkę w storeroom’ie w poszukiwaniu
natchnienia. Znajduję stary podręcznik od Science, a w nim całkiem przydatne
zadania. Zrobię powtórzenie wiadomości przed egzaminem. Co jakiś czas do klasy
zagląda Mrs. Chansa, by sprawdzić jak sobie radzimy. Potem usiadła w jednej z
ławek i siedzi tam już do końca zajęć. Czuję się trochę niepewnie, wiedząc, że
jestem obserwowana przez wykwalifikowaną nauczycielkę. Ale dalej walczę z Science.
Dzieci co jakiś czas podchodzą by im przeczytać zadanie z tablicy, bo mają
problem z rozczytaniem mojego pisma. Część z nich po prostu nie umie czytać…
W końcu wybija 12:00.
Koniec zajęć. Jeszcze tylko sprzątanie klasy z wyznaczonymi uczniami i mogę iść
na lunch. Rosmary pomaga nam sprzątać. O 12:25 podłoga w klasie jest już
zamieciona i umyta, ławki ładnie poustawiane. Dziękuję Rosmary i dzieciakom za
współpracę i ruszam w kierunku dining room’u (jadalni) na zasłużony lunch.
Czuję się wykończona,
jakbym cały dzień przerzucała tony żwiru łopatą. Ale przede wszystkim czuje się
szczęśliwa. Z Bożą pomocą mój
nienajlepszy dzień stał się bardzo dobrym dniem. I myślę sobie, że jeżeli Pan
Bóg nas do czegoś powołuje, to i uzdalnia nas do tego i daje nam wystarczająco dużo
sił, abyśmy mogli dobrze wypełnić powierzone nam zadanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz